|
||||||||||||
|
||||||||||||
Kurs taternicki cz2 - Dolomity - relacja
Dolomity – byłem już tutaj parokrotnie, narty, ferraty, zimą na Marmoladzie, z rodzinką na lekkim trekingu. Zawsze te mijane strzeliste szczyty, pionowe ściany kusiły swoim magnetycznym pięknem, wydawały się 'nie dla mnie'. Jednak – udało się nam pojawić się tutaj na wspinaczkową przygodę, jedną z najlepszych doświadczeń górskich, jakie do tej pory były moim udziałem. Ale po kolei. Jesteśmy w trakcie zdobywania doświadczenia wspinaczkowego w górach, jak pisał Szymon w poprzednim poście – spędziliśmy tydzień w Tartach w ramach kursu taternickiego. Drugi tydzień kursu robimy w Dolomitach – a czemu nie :). Jak poprzednio jedzie z nami Paweł Kopta z szkoły Adur – jeśli szukasz profesjonalisty w każdym calu z fantastycznym poczuciem humoru – polecam Pawła i Adur! Wyjazd z Polski w piątek po południu, trasa dobrze znana, więc docieramy w okolice Cortiny d'Ampezzo w sobotę rano. Nasz plan to rozpocząć jakąś niedługą, prostą drogą, by zmęczenie drogą i brakiem snu nie odebrało nam sił pierwszego dnia. Na parkingu meldujemy się przed godziną 7 rano, postanawiamy złapać jeszcze chwilkę snu, rozkładamy więc obok samochodu maty i śpiwory by po chwili sen staje się udziałem przynajmniej niektórych z nas:) Dzień pierwszy – Cinque Torri, masyw Torre Grande (2361 m). Paweł wybiera drogę, którą już przeszedł, trudności piątkowe. Niestety, udaje nam się dotrzeć pod ścianę dopiero przed 10 – wtedy w ścianie jest już jeden zespół a pod ścianą kłębowisko ludzi :(. Po kilkunastu minutach i braku progresu decydujemy się zaatakować szczyt z innej strony, trochę trudniejszą drogą o nazwie Rysa Dimaiów, trudność VI, różnica wysokości 100m, długość drogi 120m, wyciągów 6. Na szczęście jest pusto, więc wbijamy się w drogę. Jako pierwszy prowadzi Symon, drugi tego dnia Marek – jako najbardziej doświadczony wziął na siebie prowadzenie na najtrudniejszych odcinkach drogi. Kluczowy wyciąg okazuje się dla nas naprawdę trudny, zaliczone zostały pierwsze loty, na szczęście krótkie i asekurowane z istniejących w ścianie haków. Zdarza się też sytuacja awaryjna. Symon idzie jako ostatni, ja asekuruję go z górnego stanowiska. Odpada w kluczowym miejscu a jako, że jest pod przewieszką, 30m pod nami a my na półce, nie słyszymy się nawzajem. Długo czekam, aż poczuję luz na linie – nic z tego – lina wciąż obciążona. Nie wiemy, czemu Symon nie podejmuje wspinaczki. Wreszcie Paweł asekurowany przez Marka wychyla się nad ścianę i woła Symona – ten czeka, kiedy ja zacznę wybierać. Lina się zablokowała w jakiejś szczelinie, ciągnięcie nie daje rezultatu. Na szczęście jest z nami Paweł :) – schodzi do miejsca zablokowania liny asekurowany przez Marka i odblokowuje linę. Cóż – nam też mogą się przytrafiać nieprzewidziane okoliczności, ważne jest zachowanie zimnej krwi i kreatywne myślenie. Na pewno damy radę! Ostatnie wyciągi prowadzi Symon. Droga kończy się na szczycie, a dookoła nas te piękne widoki Dolomitów rozświetlonych popołudniowym słońcem. Niespiesznie rozszpejamy się i idziemy zrobić zjazd – Torre Grande jest jakby pęknięta na 3 części, w jednej ze szczelin poprowadzony jest zjazd na całe 60m. Uwielbiam zjazdy! Pozostaje dostać się do samochodu (5min), w wielkim nieładzie 'usypujemy' bety do samochodu i zmierzamy na miejsce naszego pierwszego noclegu – parkingu na przełęczy Falzarego. Na miejscu nasze żołądki nadają priorytet dalszemu działaniu – każdy przyrządza ciepłe jedzonko, potem namiot i słodkie odpoczywanie :) Dzień drugi – Grupa Fanis, ściana Lagazuoi Piccolo (2450m), ściana zachodnia, droga "M. Specjale", trudność V, różnica wysokości 300m, długość drogi 358, wyciągów 10. Po drugiej stronie drogi względem parkingu, na którym nocujemy majestatycznie wznosi się ściana zachodnia Lagazuoi Piccolo - nasz jutrzejszy cel. Z tej perspektywy wygląda niesamowicie, niedostępnie, pionowo i cholernie wysoko. Paweł opowiada, że trzeci wyciąg jest wspaniały ze względu na przepiękne urzeźbienie skały. Liczy 40 metrów pionu o trudnościach piątkowych. Cała droga to 350m wspinania w 10 wyciągach. Tak, to mój dzień. Już nie mogę się doczekać – wieszam cały szpej, wiążę liny i w drogę. Jak zawsze niezależnie od trudności (zaczyna się czwórkowo) pierwszy wyciąg jest najtrudniejszy; trzeba oswoić się z ekspozycją, poczuć skałę, pozakładać kilka przelotów by nabrać pewności. Kluczowy wyciąg nie przysparza trudności – lekka przewieszka po klamach, potem nie najgorzej urzeźbiona płyta. Kończymy na dużej półce, z której prowadzi ścieżka zejściowa. Wydaje mi się, że będąc tak blisko szczytu wartałoby nań się wspiąć. Jednak po chwili marszu ścieżką widzę, że do szczytu to jeszcze drugie tyle, ile zrobiliśmy :). Droga była naprawdę piękna, do końca trzeciego wyciągu pod nogami pełna lufa – ale chyba ekspozycja coraz mniej na nas działa. Tak urzeźbionej skały jak na kilku wyciągach tej drogi nigdy nie widzieliśmy. Trzeci wyciąg właściwie nie wymagał żadnego szpeju poza pętlami – co kawałek klepsyderka, ucho skalne. Sama przyjemność. Po południu zmieniamy miejsce biwakowania na kamping w Cortinie. Nareszcie kąpiel w ciepłej wodzie, zimne piwo, smakowita wiśnióweczka (której nie zabrakło żadnego wieczoru :). I omówienie planu na kolejny dzień. Dzień trzeci – Lastoi di Formin, Torrione Marcella (2292m), droga "Paolo Amedeo", trudność V+, różnica wysokości 250m, długość drogi 263, wyciągów 8. Samochodem podjeżdżamy na parking oddalony jakieś 15 min od ściany – z tej odległości szczyt wydaje się całkiem ostrą iglicą. Wyławiamy go z otaczających ścian – piękny. Rewelacyjnie opracowane topo ze zdjęciem ściany do zrobienia (z książki "Dolomity - Najpiękniejsze drogi wspinaczkowe…, Autor: Bernardi Mauro) pozwala z łatwością wyłowić nasz dzisiejszy cel. Podejście zaczyna się w lesie – a tam całe mnóstwo grzybów (pyszna jajeczniczka z nich była dnia następnego), potem podejście piargiem pod ścianę. Dzisiaj prowadzi Marek. Na miejscu jesteśmy na tyle wcześnie, że jeszcze nikt się nie wspina. Mamy problem z określeniem startu drogi, wbijamy się trochę za bardzo na lewo, w kruszyznę. Kamienie co chwilę lecą w dół, zespół Włochów, który w międzyczasie zaczyna inną drogę pod nami pomstuje na nas na czym świat stoi – na szczęście nie rozumiemy po ichniemu ;). Po chwili poszukiwań udaje się znaleźć pierwsze stanowisko i dalej droga staje się już oczywista. Bardzo ładna droga z jednym wyciągiem 6-, trudności wymagały dobrego ustawienia. Poza tym jeden bardzo psychiczny piątkowy wyciąg - 35 metrów z bardzo kiepską asekuracją. Marek powkładał w skałę co się dało – przeszliśmy. Podziwiam dwóch Włochów (syn prowadził, ojciec – przewodnik wspinaczkowy – asekurował), bo prowadzący nie zabrał ze sobą kości, frienda nie było gdzie wcisnąć, pętli zaczepić też się nie dało. Na całym wyciągu założył dwa przeloty, pierwszy blisko dolnego stanu, drugi dopiero w pobliżu górnego. Z niemałym podziwem patrzyliśmy na minę wspinacza, zachował spokój, ale konsternacja malowała się na jego twarzy. I tym razem kończymy wspinanie na szczycie, z niego roztacza się piękny widok na majestatyczne Tofany (z Markiem robiliśmy tam ferratę), Cinque Torri i Fanis - nasze wcześniejsze 'zdobycze'. Zejście pięknymi połoninkami kazało nam zapytać siebie – można było tak łatwo wejść, po co drapać się po tych pionowych ścianach ;). Kolejny cudowny dzień w Dolomitach pomalowanych słońcem. Oby tak dalej! Dzień czwarty – bez historii, to nasz dzień restu i przenosin w nowe miejsce biwakowania – w okolice masywu Sella. Zadekowaliśmy się niedaleko miejsca parkingowego obok drogi prowadzącej na Przełęcz Sella (Paso Sella). Nie byliśmy tu ani pierwszymi ani jedynymi dziko biwakującymi. Na szczęście przez dwa następne dni tu spędzone nikt nas nie zaczepiał w sprawie namiotów. W okolicy była dość duża ścianka z drogami sportowymi. W poszukiwaniu wody poszliśmy wzdłuż wysuniętego koryta rzeki słysząc szum wody gdzieś powyżej. Doszliśmy do pięknego wodospadu znajdującego się około kilometra od naszego obozowiska. Wodospad 20-30 metrów spadał kilkoma kaskadami do małego zbiorniczka 4x4 metry na pół metra głębokiego osłoniętego z każdej strony skałami bądź wysoką na 2m skałą – idealne miejsce na kąpiel po wysiłku w skałach. Korzystaliśmy z jej dobrodziejstwa w kolejnych dniach. Dzień piąty – grupa Sella, Ciavazes (Półka Kozic - 2500m), via delle guide (droga przewodników), trudność VI-, różnica wysokości 200m, długość drogi 220, wyciągów 8. Tego dnia droga należy do Symona. Wiedzie lekko połogą ścianą na jakieś 2500 metrów. Kończy się zejściem ścieżką wiodącą szlakiem kozic – wąska półka nad samą przepaścią, miejscami asekurowana poręczówką. Samo wspinanie z rana było utrudnione, jako, że w nocy przeszła ulewa i ściana dopiero schła. Pierwszy wyciąg, gdzie było kilka półeczek z trawkami i cieknącą po ścianie wodą był czujny. Zasadnicze trudności to zacięcie wycenione na VI-, Symon poprowadził brawurowo. Na tej drodze również mieliśmy przygodę związaną z problemami z komunikacją. Ostatni wyciąg miał mieć 40 metrów i kończyć się na wielkiej, szerokiej półce. Poprzedzał go trawers i połogie, piarżyste podejście. Trudności czwórkowe więc Symon szybko szedł do przodu. U nas na stanowisku pojawiła się konsternacja, gdy lina zaczęła się kończyć. Gdy całkiem liny zabrakło a Symon nadal ciągnął, Paweł odwiązał się od stanowiska i myśląc, że Symon już wybiera dla niego linę i zaczął iść. Po chwili lina zaczęła się zsuwać w dość szybkim tempie – Paweł wycofa do stanowiska, ponawia asekurację. Po chwili powtórka - brak liny, Paweł odwiązuje się i idzie mimo braku czasu na zbudowanie stanu na górze. Tym razem dochodzi do Symona, który w międzyczasie zmontował stanowisko. Okazało się, że nie mogąc znaleźć stanowiska, które znajdowało się na początku półki i nie dając rady tam nic samemu splątać, przeszedł kilkukrotnie szerokość półki (kilkanaście metrów) by na jej końcu zbudować stan. Nauka – zabierać ze sobą krótkofalówki, będzie łatwiej i bezpieczniej! Zejście to w dwóch miejscach dwójkowe kilkunastometrowe ścianki. Wracamy do namiotów mając kolejne piękne wejście za sobą. Dzień szósty – grupa Sella, Ciavazes (Półka Kozic - 2500m), Droga Schuberta, trudność VI-, różnica wysokości 250m, długość drogi 265, wyciągów 8. To już dzień victorii Marka. Kurs już zaliczony, zrobiliśmy wymaganą ilość przejść, wykładów, treningów, autoratownictwa. Na koniec Paweł anonsuje 'prawdziwe wspinanie'. Droga w trudnościach V do VI- ale o charakterze ciągowym – nie odpuszcza od początku do końca. Plan jest taki, że pierwsza połowa (dwa kluczowe wyciągi VI-) prowadzona jest przez Marka, potem ja. Pierwszy wyciąg zaczyna się mokro (znowu całą noc ulewa i niezła burza), potem zacięcie V+, trawers i kolejne zacięcie VI- – całość w ciągu na długości ponad 30m. Marek prowadzi z dużym wysiłkiem (już my znamy tego oznaki :) i dochodzi do stanowiska, za nim Paweł jakby trudności były takie, jak dla cepra na Krupówkach. Ja prowadzę drugi zespół – dochodząc do trawersu tak opadam z sił, że muszę wziąć blok (na szczęście z haka) a i potem podciągam się na ekspresie :(. Docieram do stanowiska wykończony fizycznie i z rozterkami "jeśli tak będzie dalej, to może być ciężko kondycyjnie". Za mną Symon – wytrzymałościowo daje sobie lepiej radę, ale w kluczowym trawersie utyka na długo, na stanowisku melduje się też nieźle wyczerpany. Podejmujemy wspólnie decyzję, że dzisiaj to nie dla nas – zwyciężyła nas ta droga, ogólne zmęczenie, syndrom ostatniego dnia a może po prostu to jeszcze nie dla nas. Pewnie wszystko po trochu. Robimy zjazd i Marek z Pawłem kontynuują drogę. Z ich opowiadania wiem, że potem robiło się łatwiej, przyjemniej itd. Ale… czasem trzeba odpuścić. Ależ ten tydzień szybko minął. Mam nadzieję, że te dwa tygodnie to tylko początek naszej przygody taternickiej, alpejskiej, himalajskiej…;) Zdjęcia z naszego wypadu dostępne też na stronie facebookowej Adur. Zapraszam do komentowania - zostaw swój ślad, będziemy wiedzieli, czy ktoś to doczytał :) Luk.
|
||||||||||||
GADABOUT.PL | ||||||||||||
projekt i wykonanie m3.net |