|
||||||||||||
|
||||||||||||
Lodowy - relacja Piękna zima nadeszła w lutym, po dużych opadach śniegu w styczniu od kilkunastu dni mamy słoneczną pogodę i duże mrozy. Pozwoliło to na ustabilizowanie się pokrywy śnieżnej w Tatrach, TOPR ogłasza jedynkę a ja codziennie patrzę na kamerki internetowe w Tatrach i rośnie we mnie chęć na Tatry w najpiękniejszą w górach porę roku. Pomysł dojrzewa w czwartek z rana, jak na razie mało określony, po prostu 'trzeba coś zrobić w Tatrach w weekend'. Dzwonię do Symona – niestety mała, niespełna dwuletnia wymówka jest na tyle mocna, że wybija mi wszelkie argumenty z ręki. Postanawiam jeszcze wieczorkiem zagadać Marka na GG – ale właściwie jestem zdecydowany jechać, nawet jeśli i On będzie miał 'inne priorytety'. Aż tu niespodziewanie wczesnym popołudniem dostaję SMS'a od Marka 'Paweł proponuje Lodowy w weekend...' (z Pawłem byliśmy na Grosie i w Dolomitach). Wspaniale – idealnie mi pasuje. Teraz najtrudniejsza część – przekonać Gosię, by zaakceptowała moją kolejną fanaberię – udało się. Wybieramy się we czterech – Marek, Paweł, Sławek i ja. W piątek dogrywamy szczegóły, w sobotę pakowanie i samochodem do Starego Smokowca. W Smokowcu jesteśmy o 17:45 mamy przed sobą niecałe 4 godziny trasy (wycena letnia) do Chaty Tery'ego. Całą sobotę lekko padał śnieg i przybyło go pewnie paręnaście cm, temperatura -15°C. Szlaki do Chaty Zamkowskiego są przetarte, idzie się świetnie. Chcieliśmy zjeść coś ciepłego w połowie trasy – niestety schronisko jest tak pełne, że decydujemy się wypić na zewnątrz parę łyków herbatki i dalej w drogę. Dalej przejście Doliną Małej Zimnej Wody które też nie nastręcza trudności, choć tutaj szlak lekko zasypany czasem przecina się ze śladami skiturowców które trudno rozróżnić i schodząc z ubitej ścieżki zapadamy się w śnieg. Dochodzimy do zasadniczej części podejścia do Chaty Tery'ego, gdzie zimowe podejście prostuje szlak letni. Przejście ostatnich 400 metrów przewyższenia z koniecznością torowania szlaku zasypanego świeżym śniegiem jest dość męczące – przynajmniej dla mnie zasiedziałego na co dzień w biurze :). Ale udaje się dotrzeć do schroniska przed 21 – 4 godzinki trasy. Nie najgorszy czas biorąc pod uwagę warunki na szlaku. W schronisku wymarzona ciepła zupka z chlebem, lokalne piwo i pogawędki ze spotkanymi na miejscu Polakami (pozdrowienia!). Rano pobudka na śniadanko o 8, przepakowanie sprzętu i w drogę. Poranek mamy słoneczny, wbrew wcześniejszym niejednoznacznym prognozom, temperatura minus paręnaście, na szczęście jeszcze w dolinie jest bezwietrznie. Widzimy lekko przysypany ślad prowadzący w kierunku lodowego – wiec podążamy nim przez Dolinę Pięciu Stawów Spiskich. Początkowo trasa prowadząca w głąb doliny nie przysparza trudności, idzie się lekko ze słoneczkiem grzejącym nasze plecy tak mocno, że decydujemy się zrzucić część wierzchniego okrycia. Dookoła nas pięknie wyglądają szczyty Łomnicy, Baranich Rogów, po lewej Lodowy a za nami Pośrednia Grań. Nad szczytem lodowego czasem widać szybko zmieniającą kształt chmurkę – znaczy, że na górze mocno wieje. Docieramy do podejścia na grań w świetnych humorach – cudnie idzie się w tych doskonałych warunkach, w ciszy i spokoju jaki w niewielu miejscach można znaleźć. Teraz zaczyna się ostre podejście, czym wyżej tym ostrzejsza stromizna gdzie ślad którym idziemy coraz bardziej zanika. Często nasz szlak przecinają niewielkie zsuwy świeżego śniegu – torowanie to coraz większa praca, którą w większości wziął na siebie Paweł – najmłodszy, więc ciągnie starszych zgredów :). Nachylenie stoku jest znaczące – cieszymy się już na myśl o drodze powrotnej – ale będą dupozjazdy! Trzeba tylko uważać, czym bliżej szczytu tym więcej wystających głazów, miejscami trzeba się skoncentrować pokonując trudności skalne. Gdy docieramy na grań warunki niestety pogarszają się – słońce często chowa się za chmurkami, co momentalnie obniża temperaturę odczuwalną o kilkanaście stopni. Dodatkowo na grani ostro wieje – z sielankowego podejścia w dolince nie zostaje już nawet ślad. Dostrzegamy teraz, co nas czeka – grań beż jakichkolwiek śladów wcześniejszego przejścia, cała pokryta nawisami śnieżnymi ostro wijąca się w górę. Zrobiło się tak zimno, że nie decydujemy się wyjąć aparatu by to uwiecznić – szkoda :(. Każdemu z nas w głowie pojawiają się pytania – 'czy to dla nas?', 'czy jesteśmy na to gotowi?'. Mówimy sobie – tak, idziemy dalej, z każdą trudnością przynajmniej trzeba spróbować się zmierzyć. Jeśli ocenimy, że nas przerasta – wycof. W szybkim tempie szpeimy się, wiążemy liną, ubieramy co mamy na siebie – po tych kilku minutach każdy z nas odczuwa bardzo mocno wychłodzenie, trzeba się szybko ruszać. Pozostaje pytanie kto poprowadzi – Marek bierze to na siebie – i chwała mu za to! Ruszamy. Początkowo poruszamy się po pokrywie śnieżnej na grani uważając, by nie wejść na nawisy śnieżne. Czasem w bardziej eksponowanych miejscach Marek musi sobie poradzić z torowaniem w śniegu sięgającym po uda. Na szczęście nie ma tego wiele. Ekspozycja robi się coraz większa, po prawej stronie przepaść, po lewej ostro nachylony stok przechodzący niżej w przepaść. Tak, adrenalina mocno krąży w żyłach pomagając utrzymać jaką-taką temperaturę. W końcu dochodzimy do Lodowego Konia – długiego na 20 metrów poziomego przejścia grani po bardzo wąskich skalnych blokach. Trudno – technicznie właściwie nie. Jeśli te same stopnie do postawienia nogi miałbym na boisku – potraktowałbym je jak grę w klasy. Ale tutaj jest okrutna ekspozycja! Po obu stronach przepaść, cały odcinek zasypany śniegiem, w niektórych miejscach szeroko na nie więcej niż dwadzieścia parę cm. Całe szczęście, że Marek po prostu idzie dalej nie zastanawiając się, czy 'damy radę'. Oczyszcza przed sobą drogę wyszukując wierzchołki głazów, na które da się założyć taśmę do asekuracji. Przechodzimy, czując uderzenia adrenaliny w głowie. Teraz przed nami pewnie nietrudna latem ścianka kilkunastometrowa o sporym nachyleniu. Niestety cała zasypana śniegiem. Trzeba szukać ściany pod śniegiem, gdzie można jakoś zaczepić raki. Zejście tutaj będzie znacznie trudniejsze, ale damy radę :) Po pokonaniu tej trudności zostaje już niedaleko do szczytu drogi pozbawionej większych trudności – więc niebawem osiągamy top. Na szczęście chmurki w międzyczasie ustąpiły, wiatr też nieco przycichł – możemy cieszyć się przez chwilę zdobyciem szczytu i pięknem dookoła. W głowie zostaje jednak, że trzeba jeszcze zejść – a będzie to równie trudne jak wejście! Schodząc idę ostatni – nie mam już za sobą asekuracji. Adrenalina ciągle pulsuje w żyłach. Niestety wiatr znowu się wzmaga a słońce przesłaniają chmury. W pewnym momencie Paweł mówi, że widzi widmo Brockenu – ja stojąc parę metrów za nim (w cieniu) nic nie dostrzegam. Jednak po chwili wychodząc na grań dostrzegam go również – dobrze, że wiem co to jest bo można by się zaniepokoić :) Kiedy docieramy do końca grani postanawiamy jeszcze trochę iść związani – a może nie iść, tylko zaliczyć dupozjazdy. Rewelacja – ze dwieście metrów zjazdow w świeżym śniegu w dużej stromiźnie. Chwila, i jesteśmy w dolince. Potem droga do Chaty Tery’ego, szybki obiadek, sprint do samochodów (znowu długie dupoślizgi :) i tak kończy się nasze kolejne spotkanie z Tatrami. To było trudne wejście – nie ze względu na problemy techniczne, nie było też specjalnie wymagające kondycyjnie. Było jednak cholernie wykańczające psychicznie, ze względu na konieczność autoasekuracji bez jakichkolwiek sztucznych elementów wspomagających (jak na przykład na Grossglocknerze). Już mam chrapkę na kolejny podobny wypad – i oby tyle powrotów ile wyjazdów! Zapraszam do galerii Luk.
|
||||||||||||
GADABOUT.PL | ||||||||||||
projekt i wykonanie m3.net |