Strona główna Dodaj do ulubionych Napisz do nas
O nas|Aktualności|Galeria|Dziennik wypraw|Kontakt
   
Ferraty w Dachstein, wspinanie w Adlitzgraben

Długo nie udawało nam się wybrać gdzieś razem. Ostatnio królowała wspinaczka, do której wszyscy czujemy coraz większy sentyment. Ale długi weekend się zbliżał, myśleliśmy o nim w kontekście zmierzenia się z jakimś czterotysięcznikiem alpejskim. Niestety ograniczenia czasowe nie dały nam w tym roku podjąć tego wyzwania. Co się odwlecze...

W związku z tym zdecydowaliśmy się spędzić trzydniowy długi weekend w Austrii. Przygotowania poprowadził Marek - i chwała mu za to!

Jak zazwyczaj w naszych zagranicznych wojażach pakujemy się i wyjeżdżamy w piątek po południu. O 18 podjeżdżam po chłopaków, szybkie pakowanie (aczkolwiek we trzech wypełniamy bagażnik i tylne siedzenia szczelnie :) i w drogę. Jadąc jak zawsze ostrożnie i przepisowo udaje nam się dotrzeć do Ramsau – naszego celu około pierwszej w nocy. Niestety na miejscu jest świeżo po deszczu więc poszukiwania jakiegoś szybkiego miejsca na spanie pod gwiazdką szybko zostaje zarzucone na rzecz kampingu. Około 1:30 znaleźliśmy kamping, starając się nie pobudzić wszystkich rozbijamy namiot i łapiemy trochę snu.

FERRATA RAMSAUER

W nocy niestety znowu padało, ranek zachmurzony. Ale co tam dla nas. Szybkie śniadanko i podjeżdżamy na parking, skąd zaczyna się podejście pod schronisko Guttenberghaus. I tu konsternacja – delikatny deszczyk zamienia się w prawdziwą ulewę. Postanawiamy poczekać w samochodzie aż deszcz się skończy, niestety po pół godzinie nadal pada – już nie tak mocno jak na początku. A jako, że czas ucieka (już prawie 9:30) decydujemy się ruszać w drogę – co nam jakiś tam deszcz! Szkoda tylko widoków które jak sądzimy są piękne. Pewnie gdzieś tam, gdzie idziemy są jakieś piękne góry :). Po około 2 godzinach wędrówki łatwym szklakiem zatrzymujemy się pod skałką na odpoczynek chroniąc się przed deszczem. Po chwili deszcz ustaje i na szczęście dalej już nam nie towarzyszy. Jeszcze pół godzinki i nareszcie schronisko. W środku właśnie gospodarz rozpala ogień w piecu więc mamy gdzie podsuszyć nasze kurtki i ogrzać się.

Dowiadujemy się w schronisku, że wg prognoz około 14 ma się przejaśnić i może nawet zobaczymy gdzie jesteśmy! Postanawiamy zjeść coś gorącego i napić się czegoś zimnego z pianką. Pycha! Bardzo uprzejmy gospodarz wypytuje nas gdzie zamierzamy dotrzeć i informuje nas, że w wybranym schronisku może nie być już miejsc. Sam oferuje się tam zadzwonić i rezerwuje dla nas miejsca! To jest gościnność!

Czekamy do 13:30 i choć nadal dookoła chmury decydujemy się iść w dalszą drogę. Przed nami ferrata ramsauer (ramsauer klettersteig - link do TOPO). Sama ferrata wyceniana jest na 3,5 godziny ale pozostaje jeszcze podejście do niej (około 30 min). Kiedy dochodzimy do grani po drugiej stronie dostrzegamy góry nie przykryte chmurami. Po raz pierwszy widzimy góry, w których jesteśmy! Tutaj zaczyna się ferrata – więc zakładamy sprzęt i w drogę.

Niestety chmury rozerwały się tylko na chwilkę i właściwie całą dalszą drogę na ferracie mamy znikomą widoczność. Ale co tam – i tak jest pięknie! Sama ferrata jest bardzo fajnie poprowadzona – ciągle zdobywamy nowe szczyty, różnice wzniesień między nimi nie są znaczące. Trochę przypomina Orlą Perć zarówno charakterem (poprowadzona granią) jak i skalą trudności (właściwie nie ma trudniejszych miejsc niż na Orlej dodatkowo można się zabezpieczać lonżą). Kończąc ferratę wychodzimy nareszcie z chmur i gdzieś w oddali zaczynamy dostrzegać słońce. To dobrze wróży na niedzielę. Podczas całej wędrówki na ferracie nie dostrzegliśmy nikogo – ciekawe, czy przez pogodę czy też nie jest to ogólnie uczęszczany szlak? Zmęczeni dość porządnie zaczynamy zejście w kierunku hotelu Turlwand znajdującego się obok wyciągu na Dachstein. Większość trasy zejściowej prowadzi piargami – jak ja ich nie lubię. Każdy krok wymaga dużego wysiłku by kontrolować osuwające się spod nóg kamienie.

Kiedy w końcu docieramy w okolice dolnej stacji wyciągu jest już grubo po 20. Obawiając się, czy w naszym docelowym schronisku Südwandhütte (do którego mamy jeszcze 45 min) dostaniemy jeszcze jakąś ciepłą strawę decydujemy się zjeść tutaj. Znajdujemy restaurację gdzie jest jeszcze możliwość zjedzenia pizzy – ależ nam smakowała. Do tego po dwie pianki (nie wszyscy :). Ciężko było się zdecydować na dalszą drogę.

Do Südwandhütte jeszcze 45 min, 200m przewyższenia. Jednak odpoczynek i strawa odnowiły nasze siły – idzie się całkiem nieźle. Na miejscu – mimo naszych obaw – czekają na nas 3 łóżka. Teraz każdy z nas zaspakaja największą potrzebę – kąpiel! To co, że w umywalce (nie ma pryszniców) – można się w ten sposób pozbyć większości zmęczenia. Idziemy jeszcze uzupełnić płyny i do spania – rano czeka nas nowe wyzwanie.

FERRATA JOHANN

Ferrata Johann wyceniana w najtrudniejszym miejscu na E (bardzo trudna) oraz w dużej części wyceniana jako C/D – D (trudna) – to dla nas niewiadoma. Czy rzeczywiście czymś nas zaskoczy? W teorii to 4 godziny właściwie stałej pionowej wspinaczki by zrobić 540m przewyższenia. (link do TOPO)

Wstajemy około 6:30, przepakowanie (bierzemy tylko jeden plecak), śniadanko. W drogę ruszamy przed 8. Najpierw mamy do pokonania podejście pod ferratę – 400m przewyższenia znowu częściowo po piargach. Godzinka, i jesteśmy na miejscu.

Dochodząc coraz bliżej do ściany widzimy wspinających się ludzi. Pięknie wyglądają – jak pajączki przyklejone do ściany. Niestety zainteresowanie trasą jest duże więc tempo będzie dyktowane przez kogoś gdzieś tam na początku – i rzeczywiście nie jest ono zbyt duże.

Najtrudniejszy moment trasy to jej sam początek. Jest to niewielkie przewieszenie, gdzie należy kilkukrotnie podciągnąć się rękami na poręczówce, przepiąć lonżę wyżej i … już. Cała trudność. Cały ten manewr robimy zaraz nad skałą – więc ekspozycji nie ma jeszcze żadnej. Nam nie sprawia to żadnego problemu jednakże nie należy tego miejsca lekceważyć. Przed nami idzie trójka Słowaków, między nimi jedna dziewczyna. Dla niej ten kawałek przewieszenia był naprawdę wymagający. Dostrzegamy, że przepięcie lonży w przewieszeniu jest dla niej dużym wyzwaniem, łatwo dostrzec drżenie z wysiłku.

Dalej – jest po prostu pięknie. Trasa poprowadzona jest półkami, rysami, pęknięciami i naturalnymi stopniami w skale. A gdy tych brakuje i wchodzimy w płaską, piękną, wielką ścianę idziemy po prostu pionowo w górę po metalowych kotwach wbitych w ścianę. Szybko nabieramy wysokości a wokół nas roztacza się wspaniały widok na otaczające nas Alpy! Ależ tu pięknie!

Właściwie po pokonaniu pierwszej trudności technicznej (wymagającej siły w rękach) nie ma więcej tego rodzaju trudności. Jest oczywiście coraz bardziej rosnąca ekspozycja, ilość powietrza pod nogami napawa mnie dreszczem – czysta adrenalina! Uwielbiam to uczucie! Gdzieś już porządnie po połowie drogi wchodzimy na gładką, płaską ścianę. To naprawdę robi wielkie wrażenie. Powietrze pod nogami, stanąć można tylko na metalowych kotwach, złapać się też tylko ich. Bezwiednie oddech się pogłębia, serducho szybciej bije :). Sam koniec trasy to kilkumetrowa półka szerokości kilkudziesięciu centymetrów przewieszona nad przepaścią – mimo wpięcia w poręczówkę wychylenie się nad przepaść dopala kolejną dawką adrenaliny :)

Ferrata kończy się zaraz obok schroniska Seethalerhütte. Mamy więc możliwość usiąść sobie nad przepaścią popijając piankę, kontemplując roztaczające się dookoła widoki. Zaraz za schroniskiem zaczyna się lodowiec po którym przemieszcza się mnóstwo turystów podążających od górnej stacji kolejki na szczyt Hoher Dachstein. My nie decydujemy się wychodzić na szczyt – musimy szybko zejść na czas po nasze rzeczy do schroniska, by zdążyć na autobus który ma nas zawieźć do samochodu.

Zejście to początkowo przejście lodowcem do wyciągu a stamtąd wiedzie już prosta ferrata do schroniska z którego zaczęliśmy dzisiaj naszą przygodę. Pogoda nadal dopisuje, więc idzie się fantastycznie. Nie jesteśmy przemęczeni dzisiejszym dniem, do schroniska dochodzimy około 15. Zabieramy rzeczy, schodzimy pod wyciąg, niedługo podjeżdża autobus którym podjeżdżamy niedaleko samochodu. Zostawiam maruderów i sam idę po samochód – tylko by mnie spowalniali ;). Samochodem wracamy na znajomy camping gdzie rozbijamy namiot, potem sprint pod prysznic (ach, cóż to za cudowny wynalazek!) i kolacja w alpejskiej restauracyjce. Symon i Marek mają bardziej wysublimowane podniebienia i smakuje im 'średnio'. Dla mnie super! Wieczorem odpoczywamy grając w zakrapiane karty ;).

ADLITZGRABEN

W poniedziałek wg prognoz pogoda ma być w kratkę. W nocy przychodzi burza ale rano błękitne niebo poprzecinane jest niewielką ilością chmur. Mimo to realizujemy nasz plan – jedziemy w kierunku domu z nadzieją zahaczenia o Adlitzgraben – podwiedeński rejon wspinaczkowy. Szybkie śniadanko, mniej szybkie namiotu składanie ;) i w drogę. Po godzinie 11 udaje nam się dojechać na miejsce – skały wyglądają super, przewieszone nad drogą z której bezpośrednio prowadzona jest asekuracja.

Parkujemy samochód a w tym czasie Marek zagaduje Polaków (których jest tutaj bardzo dużo!) o TOPO. Udaje mu się nawet dostać wydruki od szykujących się już do powrotu rodaków. Wybieramy miejsce dla nas (te najtrudniejsze drogi zostawiamy na kiedy indziej ;) i bawimy się wspinaczką.

Dla zainteresowanych opis rejonu z topo i topo z austriackich stron

Na początek rozgrzewkowo robimy trasę czwórkową – Marek zniesmaczony poszedł do samochodu po aparat by tego nie widzieć ;). Potem przystawiamy się do trasy VI- co dla mnie i Symona byłoby życiówką (na usprawiedliwienie - bawimy się w wspinanie od 2 miesięcy). Marek prowadzi ją z dużą dozą nonszalancji – patrzymy i uczymy się zapamiętując ruchy by potem samemu je odtworzyć. Ja próbuję pierwszy. Początek trasy to największe trudności techniczne. Niestety odpadam ale po chwili odpoczynku kontynuuję wspin i udaje się dojść do stanowiska. Niestety nie udało się zrobić drogi w ciągu. Potem próbuje Symon – również nie udaje mu się pokonać początkowych trudności.

W międzyczasie pojawiają się Polacy zamierzający się wspinać obok nas. Uświadamiają nas, że trasa którą staramy się zrobić to nie VI- ale VI+! To znaczy, że gdyby udało się ją zrobić byłby to duży krok do przodu. Rozpracowuję sobie w głowie wszystkie ruchy w początkowej części drogi i idę. Wykonuję dokładnie zaplanowaną sekwencję i – sukces! Udaje się przejść początek. Dalej tylko walka ze swoją słabością (braki wytrzymałościowe początkującego łojanta ;) i udaje się zamknąć trasę bez odpadnięcia i odpoczynku. Skała ma rewelacyjne tarcie – wspina się znakomicie.

Saymon też podejmuje próbę na tej drodze – niestety nie udaje mu się jej zrobić w ciągu. Ale mimo odpadnięcia jak to on nie poddaje się i kończy również tą drogę!

Wiedząc, że droga obok to VI- postanawiamy ją też spróbować. Jest wyraźnie łatwiejsza i każdy z nas robi ją bez większych problemów.

Niestety – czas nas goni, żony i dzieci za nami w domu płaczą więc zbieramy się i w drogę do domu. Trasa znowu mija szybko chociaż prowadzę przepisowo by nie stresować kolegów ;).

Kolejny super wyjazd za nami – no to gdzie teraz?

PS. Zachęcamy do komentowania!

Luk.

 

Dodaj komentarz
TAK
1744
NIE
1736
Czy ten artykuł był dla Ciebie ciekawy?
Aby oddać głos, kliknij na rączkę
Aktualnie brak komentarzy!
GADABOUT.PL
projekt i wykonanie m3.net

Ta strona używa plików cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Zamknij