Strona główna Dodaj do ulubionych Napisz do nas
O nas|Aktualności|Galeria|Dziennik wypraw|Kontakt
   
Alpy Julijskie - Triglav, Rjavina

 Czas - Niedziela  3 października 2010 roku  ok. 23.00. Miejsce – wygodne krzesełka przed komputerami w domu każdego z nas. Jak zwykle ‘gadulec’ tryb ‘zaraz wracam’ i gorący temat  - gdzie jedziemy w tym miesiącu ! Od jakiegoś czasu przewijał się temat powrotu do Rumunii w góry Fogaraskie, w między czasie pojawił się też wątek Słowenii. Krótka polemika, lista za i przeciw i mamy pierwsze miejsce na ‘pudle’ – Alpy Julisjkie -Triglav (Słowenia).

Kolejnym dylematem okazał się termin wyjazdu. Po pierwsze zgranie pracy, chęci, pogody i zgody(!) :) Termin w końcu ustaliliśmy na kolejny weekend – ech trzeba kuć żelazo póki gorące. W środę 06.10 zaraz po pracy mieliśmy wyjeżdżać. Zostało nam 2 dni na przygotowanie wszystkiego – plan wycieczki , zakupy i załatwienie podpisów na podaniach o wyjazd u naszych małżonek. Tym sposobem w środę o 17.50 byliśmy już w drodze. GPS ustawiony na miejscowość Mojstrana w Słowenii. O godzinie 0:00 przekraczaliśmy granice Austriacko-Słoweńską ( tak, też sobie zadaję to pytanie – nie za szybko?!!)  Próbowaliśmy jeszcze dojechać do parkingu przy schronisku Koviniarska Koca, ale maszynka  już zaczęła fiksować. Postanowiliśmy się przespać w aucie i wczesnym rankiem podprowadzić furę na miejsce.

Rankiem następnego dnia okazało się, że pogoda sprzyjająca nie jest – mżyło a wszystko było owinięte mgłą. Szybko coś upichciliśmy na kuchence – taki zastrzyk energii przed tym co nas czekało. W nogach mieliśmy mieć prawie 2000 m przewyższenia. Pierwszą część wędrówki, na zmianę pocieszaliśmy się. Próbowaliśmy sobie wmówić, że każda pogoda w górach ma swój urok, że i tak jest pieknie. Nie widząc nic dalej niż na 30 m. Pierwszym znaczącym punktem pierwszego dnia miało być Końskie Sedlo (2020m npm) skrzyżowanie szlaków, ale do tego miejsca to jeszcze jakieś 4 godziny. Przez te 4 godz. mieliśmy nadzieję – wychodząc z założenie że ona umiera ostatnia. Z wyrwanych w mgle fragmentów ścian skalnych mogliśmy sobie tylko w wyobraźni dorysować całą resztę. Tym bardziej zaczęliśmy się po cichu wqrzać i zapewniać nawzajem, że jeszcze będzie przepięknie jeszcze będzie wspaniale.

No i wykrakaliśmy. Pod Końskim niemrawo zaczęło się rozjaśniać. To nic, że serce waliło 3 razy szybciej ze zmęczenia, że pot lał się z czoła, że plecaki były coraz cięższe – ważne, że pojawiła się perspektywa zobaczenia wreszcie tych gór, już przez nasz prawie skreślona. Luk prawie, że pobiegł na górę i tylko słyszałem jak z Końskiego Sedla wrzeszczał z zachwytu. Udało nam się zobaczyć coś co jeszcze nie mieliśmy możliwości wcześniej zobaczyć. Byliśmy ponad stanem chmur. Widzieliśmy tylko wierzchołki szczytów utopionych w lekkim puchu.  Teraz wiedzieliśmy - wyprawa już się udała. Z Sedla już tylko godzinka i byliśmy na drugim obowiązkowym punkcie pomiaru czasu  czyli w Domu Planika(2401m). Była już 14.00. Kolejna porcja zachwytów, łapanie oddechu, seria zdjęć wynikająca z obowiązku dziennikarskiego i góra jedzienia (chleb 7 ziaren z pasztetem). Po krótkiej rozmowie z pewną  słowenką, plan końcowy na dzień I zachwiał się. Z jej relacji wynikało, ze na Triglav z Domu Planika to 4 godziny. Nerwowe spojrzenie na zegarek – nie ma bata nie zdąrzymy ! Postanowiliśmy przejść jeszcze tylko do Triglavskiego Domu. Sam szczyt zrobić jutro. Na szczęście coś nas tknęło i poszliśmy zobaczyć na kierunkowskaz.  Wskazał 1,5 h na szczyt  ! Po krótkim wahaniu – postanowiliśmy to zrobić. To nic, że dostanę zawału serca na szlaku  - nie mogę zawieść oczekiwań Luk’a  pomyślałem :) Poszliśmy. Pani ze schroniska do samego końca kontrolowała nas z lornetką przyłożoną do oczu. Pewnie chciała nasz zatrzymać na noc. Nie zarobiła na nas, a może poprostu ją źle zrozumieliśmy ? 

Na Triglav wiedzie droga przez Mały Triglav. Moje nogi, głowa ... wszystko(no, nie wszystko) zaczęło odmawiać posłuszeństwa. W końcu się udało. Dotarliśmy na szczyt Małego. Postanowiliśmy zostawić plecaki i resztę wędrówki pokonać bez dodatkowego obciążenia. I tak mieliśmy wrócić do tego miejsca.  Z Małego na Triglav droga wiedzie granią. Cały czas jesteśmy jakieś 500 m nad chmurami. Widoki coraz piękniejsze, bo słońce coraz niżej zaczyna malować chmury. Skala trudności podejścia pod szczyt nie jest wielka. Idzie się bardzo fajnie bez dodatkowego obciążenia. W końcu po kilkunastu minutach stajemy przed Górą. Shot w postaci żelu  energetycznego i w górę jak na skrzydłach :) Triglav... piękny szczyt . Do koła nie ma nic  wyższego. Jesteśmy pośrodku,  a świat kręci się wokół nas przez  te kilka minut. Jesteśmy na najwyższym szczycie Słowenii – 2864 m n.p.m. Zadanie wykonane, ogromna satysfkacja miesza się z dużą euforią. Zmęczenie znikło. 

 

Nie minęła godzina byliśmy w Triglavskim Domu. W momencie podjęliśmy bardzo ważną decyzję uzupełnieniu płynów w organizmie. Złotyróg (popularny niskoprocentowy napój alkoholowy) smakował jak rzadko. Podczas biesiady zdecydowaliśmy, że nie będziemy już schodzić niżej szukać miejsca na rozbicie biwaku. Pod przykrywką mroku namiot rozbiliśmy jakieś 100 m od schroniska. Twardo optowaliśmy, że takich ‘górali’ jak my  Gorska Resevalna Zveza Slovenije nie zawinie. Noc pominę. Powiem tylko, że rano namiot był oszroniony.

Dzień II

Wczesnym rankiem zwinęliśmy biwak. Przy śniadanku podjęliśmy decyzję, o powrocie tutaj na wieczór. Stąd racjonalizatorski wniosek, przegłosowany jednomyślnie  - bierzemy jeden plecak. Tym razem skierowaliśmy się bardziej na wschód. Cel – szczyt Rjavina (2532 m npm). W pierwsze kolejności wybraliśmy się do schroniska V. Stanica. Niestety, jak się później okazało poszliśmy starym, dawno nie modernizowanym szlakiem. Piargi, lód, niepewne ferraty. Zbiegając z piargów wykorzystałem wskazówki Bear’a Grylls’a ze ‘Szkoły przetrwania’ – rewelacyjna zabawa !:) Po ok. godzinie byliśmy w schronisku. Parę oddechów i jazda dalej. Rjavina okazała się bardzo złośliwą górą. Zanim się na nią wspięliśmy, kilka razy nas oszukała. Zamarkowała swój szczyt. Wspinaczka była dość ciężka – dużo niebezpiecznych podejść i zejść. Trzymając dłońmi powbijane pręty w skałę tworzącą drabinkę ok 20m w dół. Z perspektywą długiego lotu. Zastanawiałem się nad naszą narodową dyskusją zamknięcia Orlej Perći – uwierzcie mi – śmiać mi się chciało. Doszliśmy do drogi prowadzącej w dół do doliny Kot. Tutaj zostawiliśmy plecak i dalej lekko, leciutko pobiegliśmy na szczyt :) Na szczycie była księga do której się wpisaliśmy – oczywiście gadabout.pl. Jak ktoś kiedyś  będzie na Rjavinie to pod datą 08.10.2010 jest wpisana mocna ekipa ! Powrót do plecaka trwał ok 30 min. Zaczęło się. Wcześniej pisałem, że było niezbyt komfortowo. To teraz - hmm... w głowie nie było miejsca na żadne inne myśli jak tylko ‘trzymaj mocno, nie patrz w dół’. Poruszaliśmy się granią  na której każdy błąd miał tylko jeden, jedyny  Koniec.   Zachowaliśmy się jak frajerzy, ostatnie patałachy i totalni amatorzy. Nie ubraliśmy uprzęży, nie przypięliśmy się lonżą do ferraty. W momencie jak  popchnąłem niechcący większą skałkę, a ta pociągła za sobą jeszcze kilkanaście innych kamieni ubrałem kask.  W końcu zeszliśmy w bardziej przychylne tereny. Dość mocno już zaczął doskwierać brak wody. Przed nami jeszcze ok 3 godzin marszu w pełnym słońcu. Sił też mniej, a szlak  prowadził mocno w dół po piarżystym stoku. Postanowiliśmy przeciąć stok w poprzek. Udało się nieco skrócić drogę. Dopiero po prawie 7 godzinach spotkaliśmy innych piechurów – chyba dwójkę Włochów. Od domu Stanica na Kredarice (na niej ulokowany jest Triglavski dom) dzieliło nas juz tylko 1,5 godziny. Szlak był  nowiutki, śliczny aż się miło szło – znów cały czas pod górę. Nie wiem jak rano na niego nie trafiliśmy.  W schronisku ponownie wypiliśmy po kilka Złotorogów (ponownie uzupełnialiśmy płyny w organizmie). Poczekaliśmy do zmroku. Namiot, spiwór, łyk żołądkowej na rozgrzanie i zniesienie świadomości (sen). 

 

Dzień III

 

W dół  do samochodu. Teraz dopiero zobaczyliśmy co nas minęło w czwartek.  

Wycieczka wspaniała, genialna, wesoła, niezapomniana. 

Aaaaa i jeszcze jedno – zatrzymaliśmy się w restauracji w Mojstranie. Byliśmy po trzech dniach jedzenia żywności ljofilizowanej. Pani poleciła jakieś zestaw. Zrozumieliśmy tylko, że będzie zupa i wołowina. Zupą okazał się rosół – nigdy mi tak nie smakował. Drugie danie wspomniana już wołowina z przysmażonymi ziemniakami oraz ichniejsza surówka – bajka !! Nie wiem jak knajpka sie nazywała, ale przed rzeką w lewo :))

 (Saymon)

Dodaj komentarz
TAK
1667
NIE
1647
Czy ten artykuł był dla Ciebie ciekawy?
Aby oddać głos, kliknij na rączkę
Aktualnie brak komentarzy!
GADABOUT.PL
projekt i wykonanie m3.net

Ta strona używa plików cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Zamknij